sob-ndz, 18-19 XI 2000
Gazeta Wyborcza
Prof. Jerzy Axer
Fot. Jerzy Gumowski

Komandosi edukacji
Rozmowa z prof. Jerzym Axerem

Wywiad opublikowany w dzienniku Gazeta Wyborcza, 2000/11/18-19
 

Wracam właśnie z wykładu w Akademii Teatralnej, gdzie zanudziłem studentów. Czasem nie wiem, jak rozmawiać z ludźmi, którzy nie przeczytali żadnej z książek, które ja czytałem. Zastanawiam się, czy nie trzeba by ich przymusowo reedukować. Więc wygłosiłem kazanie, a to najgorsze, co można zrobić. No, ale nie o tym mamy rozmawiać.

Anna Bikont: Zorganizował Pan konferencję "Wyzwania edukacji liberalnej w XXI wieku". Przyjechało 150 rektorów, dziekanów i pracowników naukowych z Ameryki, Niemiec, Europy Środkowo- Wschodniej, krajów byłego ZSRR. Liberalna edukacja to określenie mylące, kojarzy się z liberalizmem...

Jerzy Axer: Tak, ale pochodzi od artes liberales - sztuki wyzwolone - i oznacza edukację wszechstronną służącą kształceniu elit. To pojęcie funkcjonuje w Anglii i w Ameryce od XIX w. Zwolennicy liberal education chcą wracać do źródeł, do misji nauczycielskiej, do relacji uczeń - mistrz. Są przekonani, że droga jest ważniejsza niż dojście do wyznaczonego przez mistrza celu, że nie należy narzucać studentowi, dokąd ma iść. Wsłuchiwanie się w potrzeby studenta jest przy okazji lekarstwem na profesorską chorobę próżności i skłonność do monologowania. 

Ja sam o edukacji liberalnej usłyszałem pierwszy raz w 1996 r., gdy tacy zbuntowani Amerykanie zaprosili mnie na konferencję do Budapesztu. Wyłuskali wtedy ludzi ze środowisk uniwersyteckich Rosji i Europy Środkowo- Wschodniej, którzy starali się robić mniej więcej to co oni.

W Ameryce środowiska związane z liberal education są dziś w opozycji do powszechnie przyjętych modeli kształcenia, czują się bowiem zagrożone przez wulgarną komercjalizację i polityczną poprawność. Udział w tym ruchu jest jak psychoterapia, pracuje się z fantastycznymi ludźmi, jak np. Rafique Keshavjee, hinduski intelektualista, antropolog, urodzony w Afryce Południowej, wychowany w Ameryce, kształcony w Oksfordzie, który z poczucia misji wrócił do Tadżykistanu, skąd pochodzi jego rodzina (na konferencji przewodniczył właśnie delegacji tadżyckiej, uczulał na niebezpieczeństwo uprawiania humanistyki, która nie zajmuje się człowiekiem). Albo Borys Gudziak, rektor akademii greckokatolickiej we Lwowie, który też wrócił z Ameryki, by założyć uczelnię dającą pełne wykształcenie z greką, łaciną i hebrajskim - i to w kraju, gdzie system edukacyjny ciągle jeszcze jest daleki od zreformowania. Albo białoruski poeta, który rzucił pomysł, by sprawdzić, jak na białoruski przekłada się Horacego. Chciał zrobić swojemu językowi taki test, bo wokół słyszy, że białoruski jest językiem zbyt ubogim i prawdziwy poeta powinien tworzyć po rosyjsku.

My, uczestnicy ruchu liberalnej edukacji, widzimy głęboki kryzys uniwersytetu i próbujemy pracować nad sobą. Organizowane są seminaria dla rektorów, dziekanów, profesorów. Tydzień albo dwa w zamknięciu pracujemy na tekstach Platona, Machiavellego, Webera.

Psychoterapia umysłu?

- Chodzi o to, by przez te lektury samego siebie zdiagnozować, zrozumieć, jaki jest nasz system wartości. Przepuścić swoją tożsamość przez teksty, w których się można przejrzeć. To lepsze niż odreagowywanie przez narzekanie, że uniwersytet w ruinie, że kryzys systemu. Można pójść drogą Eneasza, który po upadku Troi wędruje z przekonaniem, że jest Rzym do założenia.

Dla zwolenników postmodernizmu tradycja to tylko zbiór norm i konwencji, w którym próżno szukać odpowiedzi na pytania stawiane przez współczesność. Pan w czasie konferencji dowodził, że odwoływanie się do kultury antycznej daje wspólny kod, który pozwala się porozumiewać, przełamywać stereotypy, odnajdywać poczucie wspólnoty.

- Tradycja klasyczna to znakomite narzędzie, które możemy zastosować w liberalnej edukacji, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z wielokulturowością czy konfliktem. Dlatego w naszej Międzynarodowej Szkole Humanistycznej Europy Środkowo- Wschodniej - gdzie uczymy studentów i doktorantów polskich oraz ukraińskich - ważnym elementem jest wspólne czytanie starożytnych tekstów. To język naszej wspólnej cywilizacji.

Tradycja antyczna jest obecnie czymś neutralnym. Nie niesie już skojarzeń - by rzec Kiplingiem - z misją cywilizacyjną białego człowieka. Jest porzucona i niczyja, aideologiczna. Odwoływanie się do niej to oczyszczające sięganie poza obszar pamięci i świadomości skażony urazami. Niczym w psychoanalizie, gdzie cofamy się w głąb życia, do dzieciństwa, do doświadczeń poprzedzających świeże traumatyczne doświadczenie. 

Społeczeństwom, które przez historię zostały źle potraktowane, podróż w czasy, gdy rodziły się pojęcia: wolność, sprawiedliwość, demokracja pozwala odczytywać na nowo znaki tradycji i czerpać z dziedzictwa kultury. Po odnalezieniu się we wspólnej tradycji antycznej można procedować dalej, szukać bliższych odniesień. W Ameryce wracają do korzeni i nas czeka podobna droga. Warto szukać wiedzy o swoich pradziadach, odnaleźć tradycje Słowackiego, Mickiewicza...

Ale polska tradycja to też Sienkiewicz. Nie wiem, jak on się ma do liberalnej edukacji i odbudowywania stosunków polsko- ukraińskich...

- Takie rozumienie roli Sienkiewicza jest charakterystyczne dla "Gazety". A to przecież jest polski Homer. On nas zakotwicza w czasie, a Ukraińców kocha. Sienkiewicz jest wspaniały! W Polsce zakorzenienie w tradycji jest wbrew pozorom słabe, a ja się bardziej obawiam amnezji niż nacjonalizmu. Pustka to przestrzeń, w którą wchodzi wszystko. Było to widać przy okazji Tymińskiego. Wpływowe media stwarzają wrażenie, że tradycja narodowa to domena bęcwałów. 

Strasznie ostre sformułowanie. Czy pije Pan do mojej gazety?

- Trudno w "Gazecie" doczytać się szacunku i doceniania roli tradycji. A z drugiej strony są ludzie, którzy chcą tradycją manipulować. 

Kogo ma Pan na myśli?

- Wykręcę się od odpowiedzi cytatem. Rzymianie mówili, że gwiazdy dotykane rękoma Murzyna nie stają się czarne. Nie byłbym tego tak pewny. 

Czy chodzi Panu o to, że pewne pojęcia można zbrukać, a szkoda, bo wartości patriotyczne pozostają wartościami, nawet jeżeli wymachują nim demagodzy?

- Jeśli jakieś słowa, jakieś przekonania słyszy się z ust ludzi, którzy je wypowiadają zbyt łatwo albo w złej wierze, trudno przywracać im potem blask. A ja jestem przywiązany do tych polskich znaków, które wypowiadane lekkomyślnie odstręczają.

Profesor Bronisław Geremek w wystąpieniu na konferencji wspominał, jak przed 1989 rokiem uniwersytet był miejscem oporu, gdzie panowała wolność i poszukiwano prawdy. Jak Pana zdaniem uczelnie dziś stawiają czoło nowym czasom?

- Warunki, w których uczelnie i środowiska akademickie sprawiły się tak pięknie, jak to opowiadał profesor Geremek, były luksusowe.

Luksus PRL- u?

- Tak, w takim sensie, że czarne było czarne, a białe - białe. Jest tak w tradycji polskiej, że w takich okolicznościach część z nas zachowuje się dobrze i potem może wspominać to z dumą. Jako społeczeństwo nie mamy natomiast żadnego treningu, który by nas - środowiska uniwersyteckie - przygotował na obecne czasy. System znaków, za pomocą których porozumiewaliśmy się, tworząc etykę oporu, obumarł. To, co znamy, jest mało użyteczne w nowej rzeczywistości. Książek, które tworzyły nasz wspólny świat, dziś nikt nie czyta, wspólna pamięć historyczna jest w rozkładzie. Wprowadza to nas w niebezpieczny stan ducha: wydaje nam się, że młode pokolenie jest zbyt konformistyczne i czujemy się tym zranieni. Rodzą się postawy niezbyt godne pochwały i szacunku, reakcje typu: "no dobrze, spróbuję się przystosować, choć nie daje mi to żadnej satysfakcji" albo: "kontestuję", a więc jestem sfrustrowany, pasywny i narzekam.

Czyli środowisko się nie sprawdziło?

- Nie tylko w naszym środowisku miewamy do czynienia z nieprzyjemnym połączeniem mentalności postsowieckiej i uległości wobec pokus rzeczywistości paleokapitalistycznej. Zły jest system finansowania uczelni. Obieg pieniądza - niezdrowy. Zmuszanie uczelni do zarabiania na studentach, przy konstytucyjnym obowiązku zapewnienia bezpłatnej edukacji, to pomysł schizofreniczny: nie opłaca się kształcić na studiach dziennych, bo trzeba zarabiać na studentach wieczorowych i zaocznych. Uczymy poniżej naszych kwalifikacji. I im bardziej chcemy zarobić, tym gorzej uczymy. Ale jak na system, w którym przyszło nam działać, środowisko akademickie spisało się nieźle.

Uważa Pan, że powinno się zlikwidować studia bezpłatne, czy przeciwnie: zlikwidować zaoczne i wieczorowe?

- Bezpłatne studia to wynik zaspokajania populistycznych potrzeb polityków. Z drugiej strony, dzisiaj w Polsce niełatwo byłoby stworzyć sensowny system kredytów umożliwiających wszystkim chętnym finansowanie nauki. 

No to co można zrobić, mieszcząc się w realiach ekonomicznych, żeby uzdrowić polski uniwersytet?

- Może trzeba by jednak wprowadzić powszechne opłaty za studia i państwowy fundusz stypendialny dla wyrównania szans. Ale nie wiem, ekonomia nie jest moją mocną stroną. Wiem natomiast, że jeśli nawet rozwiążemy w końcu wszystkie nasze lokalne problemy związane z funkcjonowaniem uniwersytetu jako przedsiębiorstwa, to i tak staniemy twarzą w twarz z podstawowym problemem - ogólnoświatowym kryzysem uniwersytetu jako instytucji. 

W czym się ten kryzys przejawia?

- W Stanach nakładem Uniwersytetu Harvarda ukazała się głośna książka "Uniwersytet w ruinie" Billa Readingsa. Symboliczne jest zresztą to, co stało się z autorem - zginął w katastrofie lotniczej przed ukończeniem książki. Uniknął w ten sposób pytań, jak zaradzić temu kryzysowi. Pisał, że nie ma szans na zachowanie dotychczasowej misji uniwersytetu w obecnym stanie kultury. Uniwersytet taki, jaki jest od wieków - twierdzi Readings - nie znalazł nowej formuły, od kiedy misja tworzenia państwa narodowego straciła znaczenie. Rola uniwersytetu wynikała z przekonania, że uczelnie wychowują elitę narodu. Było to tak oczywiste jak to, że używają one, przynajmniej od XIX wieku, nauczania literatury jako rdzenia humanistyki. Tymczasem dziś nie jest wcale jasne, czy kształcenie na świadomego członka społeczeństwa jest tożsame z kształceniem na członka wspólnoty narodowej, a literatura jako medium kultury straciła wartość w świecie obrazkowo- internetowym. Readings pisał tę książkę z miłości do tradycyjnej misji nauczycielskiej. Jest ona dramatycznym apelem: "Na miłość boską, to ostatnie chwile, wymyślmy coś". 

Jak powinien wyglądać taki wymarzony uniwersytet przyszłości?

- Nie mam pojęcia. Znam tylko cząstkowe odpowiedzi. Będzie z pewnością masowy, otwarty dla każdego chętnego. Powinien jednak zapewniać oprócz masowości ścieżki specjalne dla tych, którzy chcą więcej i głębiej. Na ten temat mam więcej do powiedzenia. Uniwersytet powinien wychować tych utalentowanych ludzi do działań filantropijnych jako strategii racjonalnej, przygotowywać do przywództwa, ale wypływającego z poczucia misji, a nie wodzowskich instynktów. Powinien uczyć działania we wspólnocie. Mój MISH pod tym względem zawiódł zupełnie, nasi studenci są bardzo osobni. Mówiłem o tym, kiedy wręczano mi w zeszłym roku w Wiedniu Nagrodę Hanny Arendt za naszą reformatorską działalność. Mówiłem, że ja się nie znam na budowaniu domów, tylko wiem, że są potrzebne drzwi i okna, i umiem wybijać otwory w ścianach.

Nicholas Farnham z Nowego Jorku, jeden z liderów ruchu liberal education, mówił mi, że największe przeszkody w implantowaniu tych idei w naszej części Europy to właśnie biurokracja i konserwatyzm środowiska naukowego i decydentów rządowych. Spytałam go, czy wszystko zwalić można na to, że jesteśmy społeczeństwem postkomunistycznym, czy nie ma też znaczenia, że w Polsce uniwersyteckie struktury nie zostały przeorane przez ruch '68 , tak jak to się stało w Stanach. Ku memu zdumieniu Farnham odpowiedział, że przeciwnie, świetnie się stało, i że tamte uniwersytety jeszcze się nie podniosły ze zniszczeń wywołanych rewoltą '68.

- Jestem tego samego zdania. Rok 68 wykorzenił trochę zła, ale pożytecznego zrobił niewiele.

Przecież wtedy zerwano ze sztywną strukturą studiów. Można chodzić na zajęcia nie mające nic wspólnego z macierzystym kierunkiem. To wtedy właśnie zmieniły się relacje student - nauczyciel.

- Na gorsze. Na udawane partnerstwo, w którym głos studenta, np. na radzie wydziału, liczy się tak samo jak głos profesora. Struktury uniwersyteckie wcale nie mają być demokratyczne, to lepsi powinni mieć większe prawo głosu. Ruch '68 wprowadził coś z niszczącej atmosfery chińskiej rewolucji kulturalnej. Dzieckiem '68 jest obowiązująca dziś wersja politycznej poprawności, która odbiera wolność wypowiedzi i powoduje, że cała para niepoprawnych politycznie poglądów gromadzi się pod pokrywką, i gdy pewnego dnia ją rozsadzi, to może być groźnie. Ta wersja politycznej poprawności to indoktrynacja - i nie jest sojusznikiem liberal education. My nie chcemy kneblować, zmuszać do rezygnacji z "niesłusznych" poglądów, ale otwierać na inne kultury, przepuszczać przez własną tożsamość cudze doświadczenia. Nie znoszę politycznej poprawności. To cenzura narzucana na przeszłość.

Rozumiem, że w sporze o to, czy wyprowadzić z katedry sandomierskiej obraz przedstawiający mord rytualny, byłby Pan za tym, by obraz zostawić.

- Oczywiście. I należałoby włączyć ten obraz do programów edukacyjnych, tak żeby młody człowiek zobaczył go we właściwym kontekście jako cząstkę przeszłości. Polityczna poprawność przyjmuje takie założenie - urodziłem się dzisiaj, przeszłość jest balastem. Każdy populizm może na tym żerować. W tym sensie jestem konserwatystą i uważam, że człowiek musi być wychowywany w tradycji, w obcowaniu z nieocenzurowaną historią.

Studenci z założonego przez Pana MISH- u przygotowali na konferencję wystąpienie "Pamięć miasta w przestrzeni posowieckiej". Na temat rozważań wybrali Warszawę, Łódź, Lwów i Wrocław. Dyskutowali nad genius loci i nad tym, w jakich warunkach ten duch ginie. Czy jeśli zniszczy się wszystkie mury i zabije ludzi, jak to miało miejsce w warszawskim getcie, to może coś z niego ocaleć? A co się dzieje, kiedy zostawi się mury, a zabije i wygna ludzi, jak w Łodzi? Albo gdy się ich przesiedli - jak w przypadku Lwowa i Wrocławia - czy duch miejsca przeniesie się wraz z nimi? To było imponujące wystąpienie. Czy coś takiego mogłoby powstać poza MISH- em, powołanym z myślą o najzdolniejszych studentach, z których każdy ma własnego mistrza i może wybierać przedmioty z różnych kierunków studiów?

- Jakość tych studentów nie jest moją zasługą. Nie istniejemy jako oddzielna katedra. MISH jest w pewnym sensie pasożytem, studentom dajemy tylko szansę wykorzystania w pełni oferty uniwersytetu.

Każdy wydział ma budżet, a tu musi - w ramach tych samych pieniędzy - przyjmować dodatkowo na swoje zajęcia studentów "darmozjadów" z MISH- u. Nie budzi to zapewne powszechnego entuzjazmu?

- No, ale się udaje. Jakość moich studentów jest zasługą tradycyjnych środowisk uniwersyteckich i świadczy o jakości uniwersytetu, której normalnie system nie pozwala mu w pełni ujawniać. Dzięki porozumieniu 11 wydziałów UW nie zostaliśmy wpisani w obowiązujący system, który zmuszałby nas do zarabiania na studiach wieczorowych i zaocznych. MISH ma tylko bezpłatne studia dzienne. Oczywiście, coś za coś. Mamy przyjemne poczucie misji, ale też pracujemy dzień i noc, tak jak się pracuje w sekcie czy w jakimś ruchu. Mamy 400 studentów, a oni mają ponad 200 opiekunów naukowych. Prawie połowa naszego partyzanckiego oddziału - tak się trochę czujemy - to wolontariusze. Próbujemy stworzyć ścieżki kształcenia public intelectuals - inteligentów z misją. To lepsze niż jałowe spory, czy rola inteligencji już się skończyła.

Specjalizacja jest według Pana najpoważniejszym dziś zagrożeniem dla uniwersyteckiego wykształcenia?

- Każdy wydział to trochę kryminał, w którym studenci są zamknięci. Można wydawać im przepustki, tylko jeżeli wydział zapłaci za swojego studenta, który chodzi na inne zajęcia. System finansowania uczelni powoduje, że uniwersytet staje się luźną konfederacją małych przedsiębiorstw o wąskiej, coraz węższej ofercie intelektualnej. Są lokalne środowiska, które się na to nie godzą i wtedy różnymi kruczkami próbują temu zaradzić. A przecież rolą uniwersytetu nie jest kształcenie parazawodowe. Ortega y Gasset już dawno mówił, że istnieje śmiertelne niebezpieczeństwo zniszczenia humanistyki przez barbarzyństwo specjalizacji. Jeden z uczestników konferencji Mikołaj Kopossow, założyciel Kolegium Sztuk Wyzwolonych w Smolnym w Petersburgu, słusznie zauważył, że specjalizacja we współczesnym, zmieniającym się błyskawicznie świecie oznacza także kształcenie ludzi na bezrobotnych. 

W czasach komunizmu specjalizacja była azylem. Filologiem klasycznym zostałem dlatego, że była to "działka", gdzie nie musiałem iść na kompromisy. Wielu z nas szukało sobie wtedy jakiejś niszy. Na przykład historycy uciekali w mikroanalizy, bo analiza w szerszej perspektywie wymagała ideologicznej nadbudowy. Ale dziś taka specjalizacja to już nie azyl, ale eskapizm czy perwersja intelektualna. To często ucieczka przed stawaniem się częścią społeczeństwa obywatelskiego.

Jak się ma edukacja w duchu artes liberales do budowania społeczeństwa obywatelskiego?

- To kształcenie ludzi otwartych, gotowych do ponoszenia ryzyka i do podejmowania odpowiedzialności. 

Kto dziś broni monopolu specjalizacji i nie ma zaufania do kształcenia ogólnego? Kadra naukowa? A może studenci, którzy liczą na to, że użyteczna wiedza zapewni im wysoko płatną płacę?

- W humanistyce bronią jej zwłaszcza ci, którzy wierzą, że przeciwieństwem specjalizacji jest amatorszczyzna, niefachowość, postmodernistyczny bełkot. Tymczasem, jeśli uniwersytet ma umacniać tożsamość kulturową i wyrabiać poczucie powinności obywatelskiej, to tylko przez intensywne prowadzenie kształcenia ogólnego, czyli przez to, co staramy się robić w ramach MISH- u i czym się zajmuje na całym świecie środowisko uprawiające liberal education. 

Czy toczące się w Ameryce i Europie Zachodniej dyskusje o przyszłości uniwersytetu mają jakieś odbicie w Polsce?

- Zorganizowaliśmy w 1999 roku spotkanie wokół książki Readingsa, na które zaprosiliśmy amerykańskich profesorów. Większość naszego środowiska zareagowała stwierdzeniem: "Nas to nie dotyczy. Nasze problemy to brak pieniędzy i niedostateczne wyposażenie". To znaczy, że dla nich prawdziwy szok dopiero nadejdzie.

Czy to znaczy, że czujecie się samotną wyspą w morzu niezrozumienia?

- Nie, ponieważ spotykamy się z dużą życzliwością i bezinteresowną pomocą.

Założył Pan Ośrodek Badań nad Tradycją Antyczną, MISH, Międzynarodową Szkołę Humanistyczną Europy Środkowo- Wschodniej... Co dalej?

- Teraz zakładamy ogólnopolski MISH pod nazwą Akademia Artes Liberales. Zgłosiło się, jako członkowie założyciele, sześć czołowych uniwersytetów. Tworzymy laboratorium edukacyjne, w którym do programu "Prometeusz", prowadzonego przez Grażynę Czetwertyńską, przystąpiło 200 szkół, w tym także szkoły podstawowe. Przyuczamy nauczycieli - komandosów edukacyjnych, którzy potem mają wyrąbywać przestrzeń otwartości i twórczych postaw w swoich szkołach. 

Uważamy, że studia pedagogiczne dla nauczycieli są złym pomysłem - to szkoły, gdzie źle kształci się tych, którzy odpadli już w innej konkurencji. A kształcenie nauczycieli jest sprawą zasadniczą, bo ciekawość bywa zabijana na poziomie szkoły. Żadna reforma szkolnictwa nie uda się bez znakomitych i entuzjastycznych nauczycieli.

Słyszałam, że założył Pan też rezerwat ptaków.

- Jeszcze w głębokim PRL- u doprowadziłem do powstania 100- hektarowego rezerwatu ptactwa wodno- błotnego na Stawach Raszyńskich pod Warszawą. Podpisałem się pod ekspertyzą jako profesor, nie precyzując, że jestem profesorem od łaciny, a nie od ornitologii (teraz już jestem autorem publikacji w "Notatkach ornitologicznych" pt. "Niezwykle wielkie jajko perkoza"). W nowej rzeczywistości zagraża rezerwatowi projekt zbudowania tam miasteczka biznesmena. Czekam tylko, kiedy powiedzą, że z zachowaniem wszystkich wartości przyrodniczych planują tam pole golfowe z kasynem pośrodku.

Założenie rezerwatu było podobnym projektem jak powołanie MISH - uczy, szerzej, bronienie edukacji liberalnej - chodzi o obronę zagrożonych gatunków w niesprzyjającym środowisku.

Rozmawiała Anna Bikont

GAZETA WYBORCZA(C) AGORA S.A. 



Strona główna/Main page